Relacja – Krym, Troja, Rzym

Praca, szkoła, kompletny brak czasu. Jeszcze przed samym wyjazdem załatwiam wszystkie sprawy, aby mieć spokój na dwa miesiące. Wyprawę zaczynam bez specjalnego przygotowania. Pierwsze dni pojadę luźniej, aż przyzwyczaję się do nowej sytuacji.

Pierwsze perturbacje już na granicy. Polscy celnicy nie chcą przepuścić mnie na stronę ukraińską twierdząc, że jest to przejście samochodowe. Muszę prosić Ukraińców w busie obok, aby mnie przewieźli przez przejście. Paranoja.

Ukraiński pogranicznik po poznaniu miejsca przeznaczenie kazał mi wracać do domu. Następny radził jechać pociągiem. W końcu zwyzywali mnie od gieroji i machnęli ręką. Ostatecznie Ukraińcy z busa podwożą mnie do Lwowa.

Lwów, Chmielnickij, VinnicjaLwów, piękne miasto. Ale nie dla rowerzystów. Dużo dróg wyłożonych brukiem, wąsko, do tego duży ruch. Plan, aby spędzić popołudnie diabli wzięli. Nie ma sensu w takich warunkach jeździć po centrum. Byłem już tu kilka razy, więc pospiesznie opuszczam miasto.

Mijam Anglika wracającego z Chin. W trasie dwa lata. Po długości brody widać, że mówi prawdę. Rozmowa z nim trochę mnie podbudowuję, bo mam wątpliwości czy uda mi się przejechać zaplanowaną ilość kilometrów.

Pierwsza burza, pierwszy deszcz. Schronienie znajduję w Urzędzie Miasta w jakiejś małej mieścinie. Jest niedziela, jest pusto i przez ten czas wdaje się w pogawędkę z portierem.

W Polsce są najgorsze drogi w Europie. Błąd, ukraińskie to koszmar. Dziura na dziurze, kamieniste pobocze i duży ruch. W każdym bądź razie zaczynają mi się kończyć łatki.

krym, jaskinia MarmurowaPo dziesięciu dniach jazdy docieram na Krym. Porywisty wiatr uniemożliwia jazdę. Dalej kierunek Jaskinia Marmurowa. Droga ładnie wygląda na mapie. W rzeczywistości jaskinia jest na szczycie góry na którą wjeżdża się po kamienistej drodze. Osiem kilometrów jazdy w upale spowodowało, że była to najdłuższa godzina w moim życiu. Sama jaskinia, nie zachwyciła. Bez przewodnika byłoby zdecydowanie ciekawiej.

Kilka ostatnich dni było ciężkich i zaczynają mi przychodzić do głowy różne myśli (bynajmniej nie samobójcze). Upał, góry, może skrócić drogę promem. Wizyta w porcie, przynosi otrzeźwienie. Ceny promów, zaporowe.

Durres, Bari, Monte CassinoZdążyłem połamać część bagażnika. Z drutu i taśmy klejącej robię prowizorkę. Działa. Wieczorem wpadam na pomysł, aby wzmocnić misterną konstrukcję klejem szybkoschnącym. Moment i klej z uszkodzonej tubki wtryskuje prosto w oko. Klej zaczyna wiązać. Litry wody, której akurat miałem duży zapas, ratują oko i powieki przed sklejeniem. Wyciągam też zeschnięty klej z oka. Z rana do okulisty. Nie widzę na jedno oko. Jeśli w ciągu kilku dni nie będzie poprawy to trzeba będzie zakończyć wyprawę.

Nad miastem góruje twierdza genueńska. Dzisiaj w Sudak, później kieruje się na Nowy Świat. Widoki jak z bajki, nawet nie rozbijam namiotu. Chłonę przyrodę.

Pierwszy etap wyprawy zakończony. Teraz Troja, ale najpierw powrót do Odessy. Żar dosłownie leje się z nieba. Gdyby porównać pot na moim czole do wodospadu, to na plecach mam Niagarę.

Od rana pochmurno, miejscami mżawka, w oddali grzmi. Wjeżdżam na miejscowy bazar i zaczęło się piekło. Przez godzinę waliło piorunami i lało jak z cebra. Część sprzedawców zdążyła w międzyczasie zamknąć swoje budy i z zakupów nici.

Sto metrów, dwieście, trzysta. Kilometr, dwa, dziesięć. Jadę.

Grecja, SalonikiW końcu opuszczam Ukrainę, powoli miałem już jej dość. Mołdawia. Dziury jeszcze głębsze niż na Ukrainie. Prawie żadne samochody nie jeżdżą. I dobrze, dzięki temu mogę jechać po całej jezdni i wybierać optymalny tor jazdy. Żadnego oznakowania dróg z 45 km robi się dwa razy tyle. Błądze. Do tego wpadam do jednej z dziur i łamie bagażnik. To koniec. Ten nadaje się tylko na złom.

Dolina Dunaju, siedlisko komarów i ptasiej grypy. Wieczorem miliardy małych wampirów nie pozwalają na jakąkolwiek działalność.

Czwarty tydzień wyprawy, dawne życie to mgliste wspomnienie.

Ostatni dzień nad Morzem Czarnym. To godnie się ze mną pożegnało. Fale nawet metrowej wysokości. Ratownik gwizdkiem musiał przywoływać mnie do porządku, ręce aż bolą od pływania.

Cały rok czekałem, aby zjeść prawdziwego kebaba a nie bułkę z ogórkami, kiszoną kapustą i kawałkami mięsa, na grilu kręcącym się piąty dzień. Trzej Turcy w budzie nie nadążają z ich robieniem.

Troja, Turcja, IstambułAzja. Pół godziny rejsu przez Dardanele i początki choroby morskiej. Jazda w porywistym wietrze, aerodynamiczna pozycja, grymas bólu na twarzy i zabójcza prędkość 10 km/h. Jest Troja. Gdyby nie koń to nie byłoby przy czym zrobić zdjęcia. Dużo miejsc zamkniętych dla turystów, zwłaszcza tych ciekawych.

Jazdę na rowerze traktuję jak pracę. Siadam i jadę. Dawno przestała to być przyjemność a zwykła konieczność i obowiązek.

Przejście turecko – greckie błyskawiczne. Zaciskam pasa. Jedzenie i woda tylko z supermarketu. Tylko w ten sposób zmieszczę się w dziennej stawce żywieniowej.

Pod Salonikami mam problem z dojechaniem do miasta. Dwa kilometry autostradą, albo piętnaście zwykłą drogą górami. Długo się nie zastanawiam. Ale muszę przejść na przeciwny pas i przeskoczyć przez półmetrową barierę z czterdziestokilowym rowerem.

Są i góry , trzeba wjechać na sam szczyt. Serpentynami. Kilkanaście nawrotów po kilka kilometrów każdy.

Kolejne przejście graniczne tym razem Albania. Wjazd pusty, po drugiej stronie siatki kotłują się setki samochodów. Objeżdżam przejście, w poszukiwaniu kantoru, banku, czegokolwiek. Nie ma. Z za rogu wychodzi kobieta z jednym zębem, ma wyciągniętą rękę i raczej nie chodzi jej o wymianę pieniędzy. Dobrze, że mam rower bo zaczyna za mną biec.

Na drogach same mercedesy…

Koloseum, Forum Romanum, WatykanW nocy padało, nie mineła godzina jazdy a dwa samochody zdążyły wypaść z wąskiej, górskiej drogi. Drugi jest tir, zablokował drogę. Nawet mysz się nie prześlizgnie. Z jednej strony przepaść i przebudowywana droga. Błota po kostki. Gdy kierowca tira stacza się coraz bardziej w przepaść dochodzi prawie do linczu. Robi się mała luka i przemykam bokiem.

Durres prezentuje się znakomicie, jedynie palące się śmietniki psują ogólne wrażenie. Dobrze, że do portu wpuszczają tylko z biletami.

Rano dwa delfiny wprowadzają prom do włoskiego portu. Znowu cywilizacja.

Walka z czasem. Dziś byłem ostatnim klientem przed sjestą. Muszę tak ustalać trasę, aby nie zostać bez obiadu. Dojeżdżam do Rzymu w niedzielę w samo południe. Sto tysięcy ludzi na placu św. Piotra i daje sobie spokój z Watykanem.

Miałem sen o tym, że rowerzysta w Polsce był traktowany jak pełnoprawny uczestnik ruchu drogowego. Miałem sen o tym, że każdy kilometr po polskich drogach to przyjemność a nie walka o przeżycie.

Pizza, Bolonia, FlorencjaKilka dni odpoczynki i trzeba ruszać w drogę. Pisa temat przewijał się już wszędzie, jednak wieża robi wrażenie. Lucca, Florencja, Bolonia po starym mieście można krążyć w nieskończoność. W Wenecji mam dość, to chyba jedyne miasto na którym nie da się jeździć na rowerze. Co chwile kładka ze schodami nad kanałem. Dwie godziny błądzę po labiryncie uliczek i szarpie się z rowerem.

Najważniejsze to trzymać mocno kierownicę i jazda na dół. Rzęsisty deszcz, mokra, śliska górska droga i ja jadący na złamanie karku. Przestałem używać hamulców bo to nie ma sensu. Wolę je zostawić na miasta. A stromo bywa 15-18% nachylenia.

Bratysława, LubljanaJadę. Staram się omijać duże miasta w których tracę najwięcej czasu. Chcę być jak najszybciej w domu, puki jest pogoda. Jest granica. Miło jest słyszeć ojczystą mowę, ale pierwsze usłyszane słowa po polsku nie nadają się do przytoczenia. Polska, znowu trzeba będzie przykuwać rower, żeby nie ukradli.

Home, sweet home.

Koniec.